Czwartek, 26.10
Dzwoni Janusz żebyśmy się spóźnili bo ma bardzo dużo pracy. Skąd ja to wiedziałem...? Ale dobrze bo też mam trochę roboty przed wyjazdem. Właściwie nie pasuje mi ten wyjazd ze względów pracowych ale latać trzeba więc praca musi poczekać. Artur już w drodze po mnie więc spóźnimy się po Janusza tylko tyle na ile zatrzymają nas korki. Zatrzymały. Pakujemy się na Świętokrzyskiej do Skody Artura i ruszamy zakończyć sezon w ludzkich warunkach *.
(*) słońce, ciepło, normalne Cu, dobre jedzenie, trochę wina i czająca się w kiblu na kempingu „gangrena”.
Piątek, 27.10
Oho, ta góra piasku z kamieniami na końcu pola u Manuela, z której wierzchołka w czerwcu Greg rozmawiał przez telefon z rodziną bo tylko tam miał sygnał, posłużyła jako materiał do zniwelowania powierzchni kempingu. Faktycznie zrobiło się płasko i jakoś tak „bardziej” ale jedyne sensowne miejsca na namiot znajdują teraz na górce oraz po lewej i po prawej stronie zaraz za bramą wjazdową. Najwyraźniej namiot stał się przestarzałą technologią i teraz robi się pola pod Campery. Rozbicie namiotu na nowej powierzchni (bo na górce jest krzywo i nie da się spać) może, poza utrudnionym wbiciem szpilki (nawet młotkiem) spowodować rozcięcie podłogi przez ostre kamyki. Koniec końców udaje się rozbić w dobrym miejscu obok Gyvera z kursantami na prawo tuż za bramą.
Podczas gdy chłopaki próbują zakomarować po podróży mnie zaczyna dręczyć robota. Dochodzi 9:00 biorę więc kompa i idę do sklepu na lądowisko z nadzieją skorzystania z internetu lub znalezienia czegoś w Semonzo bo do Bassano nie chce mi się jechać. Po pół godzinie jadę jednak do Bassano. Dzień zapowiada się ładnie, jest ciepło, słoneczko przycina itd. Będzie ok.
Gówno prawda. W ciągu godziny kituje się tak, że Gyver zwozi kursantów ze startowiska a my snujemy się po okolicy chcąc uniknąć rozpoczęcia winnej uczty przed południem. Ok, ciągle towarzyszy nam nadzieja, że jednak się przepali. Nic z tego. Cappucino na lądowisku lotniowym i próby startu jakiegoś Niemca z napędem to jedyna rozrywka nie licząc telefonów służbowych. Jesteśmy trochę wykończeni podróżą no i te chmury nas rozwalają. Miało być ładnie!
Resztę dnia wypełnia nam rozgryzanie nowego nabytku Janusza – IQ Compeo. Staropolskie przysłowie „Read the Fucking Manual” sprawdza się doskonale. Bez instrukcji można sobie odpuścić próby zrozumienia tej zabawki. Z instrukcją – lepiej nie mówić. Janusz zadaje mi dziesiątki pytań o prawa fizyki, które ja staram się przetłumaczyć z angielskiego na nasze nie mając żadnych podstaw teoretycznych. Fajna zabawa.
Sobota, 28.10
Piękny poranek. Gyver zabiera kursantów na górę, żeby pozlatywali przed wyjazdem. Niestety wieje mocna północ. Faktycznie. Średnie chmury dość szybko przesuwają się po niebie.
Samochodów na polu przybywa – to dobry znak. Nikt nie pchałby się w syf. Trochę nas jednak dołuje ten wiatr, więc dzwonimy do Sławka po meteo. Dostajemy zdawkowe info, że wiatr 6-8kmh, N i generalnie więcej słońca niż chmur. W międzyczasie dzwonimy do gościa od busa w Słowenii. Tam słaby zachodni wiatr, ale gradient temperatury prawie żaden, więc raczej zloty będą – jeżeli w ogóle ktoś się pofatyguje. No dobra przecież dopiero 10 rano. Nie ma co panikować. Gyver zdążył się spakować, widzimy jakiegoś glajta w powietrzu. Leci w dół, ale leci! Jedziemy po Fly-karty. Pod sklepem na lądowisku spotykamy Wojtka Chylę i Marcina Kostura. Jeśli oni przyjechali to znaczy, ze będzie latanie. Jedziemy pod kamień na stopa. W międzyczasie lokalni piloci przenoszą się na Costalungę. Dajemy jak cielaki za nimi. Faktycznie na górze wieje wschód, trochę poszarpany, słońce za lekkim cirrusem, ale jakoś działa. Ludzie startują i utrzymują się w powietrzu. Nie można powiedzieć, że ten warun jest dobry. To takie byle co – coś tam oderwie się od kamieniołomu, coś tam podtrzyma na żaglu ale generalnie rzeźba. Nic to - latać trza więc walka o każdy metr przynosi skutek. Nie spada się. Na południowym czubku Costalungi cośtam odrywa się to od skałek to od drogi – daje radę. Normalnie człowiek nie zwróciłby na to uwagi. Nie warte wspominania popiardy teraz, w listopadzie naprawdę są czymś. Każda minuta wyrwana przed zimą jest na wagę złota. Choćbym miał zostać rzeźbiarzem – zostanę - byle pokiwać się trochę w powietrzu. Wymagania spadają. Dostosowuję je do kalendarza. Po jakichś 30 minutach spadam na tyle nisko, że czas skoczyć nad górkę przy lądowisku. Dolatuję na wysokości krzyża. Łapię piardy, ale generalnie w dół.. Jest 13:30 czasu letniego. Właśnie zaczęły działać dwa stacjonarne kominy i ludzie dokazują w nich do woli. Wystartowali z mat. Odczekali i teraz im procentuje. Balonowanie. Zawsze to coś, podczas gdy my na lądowisku zastanawiamy się jak zgarnąć auto z Costalungi by dostać się na maty zanim się skończy. Szlag nas trafia. Za połtórej godziny łapiemy ostatnie podrygi. Po(z)lataliśmy.
Dzień był piekny, ciepły, słoneczny. Termiki jak na lekarstwo. Wracamy na pole średnio zadowoleni ale w sumie nie zdołowani jak dzień wcześniej więc dobrze.
Po Gyverze nie ma śladu ale przy naszych namiotach stoją, tak jak prosiliśmy, dwa stoliki. Dobrze mieć stolik żeby było na czym zjeść śniadanie, nieprawdaż? Natomiast na stolikach i obok nich znajdujemy kartony pełne jedzenia, picia (browary!), naczyń i wszystkiego tego co potrzebne by przetrwać tu ładnych kilka dni. Wierzymy w przyjaźń i bezinteresowność, rozumiemy, że nie wszystko mieści się do i tak po sufit załadowanego samochodu ale żeby zaraz zostawiać na obczyźnie nierdzewne sztućce od „Gerlacha”? Coś nam nie pasuje. SMS-uję więc do Kaktusa i pytam o co chodzi? Jak mamy to rozumieć i ile się należy? Mija dobre pół godziny. Tymczasem przyjeżdża Marcin Sokół ze swoją grupą. Wołamy ich żeby podzielić się zdobyczami:
- Spoko, to taka tradycja tu w Bassano. Jak ktoś wyjeżdża to zostawia nadwyżki rodakom. Patrzcie i uczcie się – mówimy do tych co są tu pierwszy raz.
Każdy bierze co tam pasuje – wszystko się przyda. No dobra. Stoły uwolnione, żarło rozparcelowane. Kończymy browce i idziemy na pizzę. W tym momencie przychodzi SMS od Kaktusa, że w prawdzie możemy sobie użyć tego co zostawili ale jest tam jeszcze dwóch ich kursantów, którzy czekają do poniedziałku na samolot do Liverpool i to raczej dla nich to wszystko. Zonk. Chowam telefon do kieszeni i w tej samej chwili słyszę:
- Dzień dobry, to chyba Wy macie nasze rzeczy, które zostawiła dla nas nasza grupa.
- Yyyy, w zasadzie tak, ale w wyniku nieporozumienia zostały rozdane po ludziach. Ale zapraszamy, przyłączcie się do nas, starczy dla wszystkich – próbujemy ratować sytuację. Obciach wyszedł, bo rzuciliśmy się na żarcie jak jacyś homeless’i.
Monika i Wojtek są jednak w porządku. Dogadujemy się błyskawicznie. Żadnych złych roszczeń. Wręcz przeciwnie – tłumaczymy zajście, jest pełne zrozumienie i śmiech. Koledzy od Marcina oddają jakieś drobiazgi, które łyknęli rozpędem. Fajnie, że udało się to wszystko wyprowadzić na prostą. Jutro Monika z Wojtkiem będą robić za naszą obsługę naziemną. Nie mają swoich glajtów, latali na sprzęcie szkoły a teraz mają dwa dni do zagospodarowania w nowopoznanym miejscu.
Niedziela, 29.10
Dziś w nocy przestawiliśmy czas na zimowy. Godzina do tyłu robi różnicę wbrew pozorom. Na samą myśl o tym, że noc zapada o 16:30 czuję się nieswojo. Nastaje dla mnie bardzo trudna pora roku. Chcemy lecieć z Cimy – taki pomysł powstał wczoraj w Abazzi’. Pakujemy się więc do Skody w piątkę, zabierając Monikę i Wojtka, którzy sprowadzą nam auto gdy będziemy latać. Wygoda. Temperatura wzrasta wraz z wysokością. Na górze prawie 20stC.
Dolomity widać jak na dłoni, pod Mauzoleum niedzielny zlot motocykli, atmosfera piknikowa. Fajnie, ale wieje w plecy. Sporo chętnych na latanie wygrzewa się w jesiennym słońcu. Wreszcie widzimy glajty wykręcające się na wysokość Campo Croce z mat. Ok., Jedziemy na Campo bo tu marne szanse, że kiedykolwiek przestanie wiać w plecy, tam na pewno wyda. Wydało. Polataliśmy – w zasadzie było to balonowanie. Na zakończenie jeszcze jeden wjazd na maty i podtrzymany zlot. Bierzemy ile się da. Musi starczyć do marca.
Czy zasłużyliśmy na pizzę? Trudno powiedzieć. Gdyby to był maj czy czerwiec to na pewno nie. W ostatnich dniach października człowiek łapie byle ochłap, byle piard. Zasłużyliśmy.
W Abazzi’ czeka na nas miła informacja. Decyzją KliP Janusz zakwalifikował się do Paralotniowej Kadry Polski na 2007 r. To wspaniała wiadomość, która spotkała nas podczas wyjazdu na latanie. Lepiej być nie może. Janusz nie wiele o tym mówi, ale widać, że czuje się wyjątkowo. Bo to wyjątkowy gość jest.
Poniedziałek, 30.10
Przepiękny poranek po dość ciepłej nocy. Nie dobrze. Wolelibyśmy chłód. Zawozimy Monikę i Wojtka na autobus, potem chwila dla pracodawcy i wracamy na pole. Pusto. Wszyscy pojechali na górę. W ciągu 2 minut łapiemy stopa spod kamienia. Jest wcześnie, ok. 10:30 czasu zimowego, ale widzimy glajty kręcące regularny komin. Wśród nich Janusz. Jest bezchmurnie. Niemal każdy start z mat ozdabiany jest klapami i frontami. A więc może być ostro o tej porze roku! Świetnie. Podczas gdy z Arturem szpeimy się w pośpiechu Janusz odlatuje w kierunku anten na Rubio.
Po starcie łapię od razu komin, w którym wyjeżdżam 500m nad maty. Odchodzę z silnym zachodnim wiatrem i topię najpierw w duszeniu po tym kominie a następnie na zawietrznej w załomie po lewej stronie od mat. Błąd. Dupa. Ląduje bo nie ma sensu rzeźbić.
Są piękne Cu, wszyscy latają pod chmurami. Łapię stopa spod kamienia. No nareszcie normalne warunki. Startuję, robię dwie podstawy zanim zasnuwa się chmurami. W tym czasie Artur zalicza miły locik. Dziś jest tak jak powinno być. Na dole ciepło – pow. 20stC, w górze można zmarznąć. Gdybym nie dał w glebę po pierwszym starcie można by polecieć za Brentę i z powrotem. Tak jak zrobił to Janusz i kilku innych pilotów. Fajny dzień. Naprawdę fajny. Taki, można powiedzieć, letni.
Po lataniu wracamy szybko na pole, pakujemy się i do domu. Z krainy ciepła gdzie jeszcze w grudniu na drzewach dojrzewają owoce w ciągu niespełna 8 godzin dostajemy się do krainy zimna i wiatru gdzie -4stC po drodze to norma. Niedługo będziemy cieszyć się, gdy będzie „tylko”-4stC. Byle do wiosny.
© Tomo