Tomo napisał:
Namaste. Co dokladnie znaczy to słowo to zależy od sytuacji. Może być wyrazem szacunku, zaproszeniem, podziękowaniem czy przyznaniem racji. To takie słowo-gest, które, słyszane codziennie, choćby po kilkadziesiąt razy, nie irytuje tak jak „Welcome my friend, watching for free”. Celowo nie sprawdzam wiki-definicji. Chcę je rozumieć dokładnie tak, jak je czuję. Nasz hotelarz tłumaczył, że „Namaste” to... poprosu „Namaste”. To chyba najlepiej oddaje znaczenie tego słowa.
Czekanie. To pierwsze co daje się zauważyć po przylocie do Nepalu. Zaczęło się jeszcze w powietrzu. Kręciliśmy kółka blisko godzinę zanim poszła zgoda na lądowanie. Początkowo to było nawet fajne, w tle ośmiotysięczniki no ale ile można. Później czekaliśmy na wizy, na bilety lotnicze do Pokhary, w kolejce do krajowego terminalu i w końcu na lot Yeti Airlines, który dla odmiany trwał zaledwie 25 minut. W końcu człowiek się do tego przyzwyczaja.
Welcome to Pohkara. Lotnisko, hmm nie byłem nigdy w Szymanach, górą zawsze trzeba omijać, ale podejrzewam, że coś podobnych rozmiarów. Tylko, że miasto wielkości Wrocławia. Hala przylotów 200 metrów kwadratowych. Po 10 minutach odbieramy bagaże praktycznie prosto z samolotu.
- Maybe taxi, transportation?
- How much to Lakeside? (dzielnica, w której znajduje się nasz hotel)
- 500 (ok. $5)
- OK, 6 people please.
No więc upychamy się w dwa rodzinne “breloki”, plecaki na dach i ruszamy do hotelu. Pierwsze wrażenie - nie jest źle. Poziom rozpiżdżenia podobny do tego, który znam z Rumunii. Myślałem, że będzie gorzej. Później okaże się, że jest ale daleko stąd, w Kathmandu.
Pokhara. To drugie co do wielkości miasto w Nepalu. Kurort. Taki nasz Sopot. Knajpy, sklepy, drożej niż gdzie indziej. Spory ruch na ulicach i na chodnikach. Idziemy sprawdzić jak jest, dowiedzieć się o latanie, załatwić lokalne karty SIM do telefonów a może coś zjeść? 24 godziny na nogach. Robi się ciemno ale nie późno, mamy już telefony. Marwadi Restaurant 100% vege. Wchodzimy. „Veg” będzie towarzyszyć nam przez większość pobytu.
Dal Bhat Power. Co tu dużo gadać. Mnie to jedzenie bardzo pasuje. Nie mogę się doczekać aż znowu zjem przysłowiową miskę ryżu z czymś. Ale, ale... czy mówiłem już, że trzeba poczekać? Na jedzenie też dlatego czasem to wyczekane jedzenie przychodzi już zimne. Bo gdy idziesz do knajpy w 6 osób i każdy zamawia co innego, to i tak wszystko wychodzi spod ręki jednego kucharza. To trwa. Na stół wjeżdżają blaszane taco-talerze z letnim jedzeniem. Blacha tyko przyspiesza schładzanie. Komuś, kto tak jak ja, lubi gorące, odbiera to przyjemność jedzenia. Ale... Namaste. Trudno się na nich gniewać.
Flight Permit. Zaraz po przyjeździe rozpoczęliśmy rekonesans na okoliczność uzyskania niezbędnych zgód. Firm oferujących loty PG jest w Pokharze zatrzęsienie. W każdej z nich bardzo uprzejmie doradzają dokąd się skierować, żeby załatwić papiery, bo oni już nie wydają. Tam dokąd nas kierują, w niemniej sympatyczny sposób kierują nas w kolejne miejsce i kolejne, i kolejne.
Następnego dnia rano spotykamy Spike’a, który półtruchtem idzie załatwiać kwity dla swojej grupy. Dzięki niemu trafiamy do jednej z niewielu firm, które jeszcze załatwiają pozwolenia na latanie solo. W zeszłym roku miało miejsce kilka wypadków, w tym śmiertelne. W wyniku tych zdarzeń firmy, które wystawiły uprawnienia nieszczęśnikom, zostały pozbawione uprawnień. Ot, urzędnicza logika.
Załatwiamy papiery. Kopie paszportów, wiz, ubezpieczeń, w których musi być słowo „paragliding”, odciski palców. Czy wspominałem już, że trzeba zaczekać? Jest rano, kwity, mają być ok. 14-15:00. Bierzemy skutery, z Gregiem i Sław(ny)’m rzucamy się w wir lewostronnego ruchu. W tym samym czasie Dudi wraz z dzięwczętami pobiera łódź wiosłową. Spotykamy się na szybkiej* kawie na górce za jeziorem. Peace Pagoda.
*za tę szybkość zostałem przez obsługę baru wyśmiany
Bandipur. Na Sarangkot ostatni dzień Pre-PWC, nie można latać jeśli nie bierzesz udziału w zawodach. Dlatego decydujemy się na wyjazd do Bandipur. 80km od Pohkary w stronę Kathmandu. Startowisko na ok 1400-1500m. Czekamy do 13:00 aż w ciągu paru minut robią się warunki do latania. Latanie wokół górki raczej niż na odległość. Na więcej opisów szkoda miejsca. Taki żagiel z termiką na Skrzycznem. Mimo to Greg zalicza niedolot i organizujemy pierwszą zwózkę. Za przewodnika mamy chłopaka z okolicznej wioski.
Camino. W tym miejscu muszę wspomnieć o nowym glajcie. Gin Camino czyli lekka Bonanza2. Do pierwszego lotu, w Bandipur, podwiewało konkretnie więc nie ja wystartowałem glajtem tylko glajt mną. W powietrzu co chwilę jakaś klapa, pół-front, migacz. Ciągle coś ode mnie chciał. Toż to killer w porównaniu z EN-D. Dopiero po 2 dniach obczaiłem, że trzeba go mocno zaciągać, dużo mocniej niż Kinga czy inne EN-D. Nie podoba mi się to. Kwestie doskonałości, prędkości są pomijalne bo dziś glajty EN-C nie wiele odstają od EN-D. Podobnie jest i w tym przypadku. Jeżeli jednak w locie liczy się samopoczucie to Camino pozostawia trochę do życzenia. Ciągle trzeba mieć na niego oko. Dobra, może przesadzam. Klapy wchodzą dość flegmatycznie i po jakimś czasie przestaje się na to zwracać uwagę. Z kolei front strzelił bardzo mocno. W pierwszym locie na Kingu czułem się lepiej niż tu po prawie 20 godzinach. Przy czym fronta to chyba nie miałem nigdy. Podobnie było z Queen2 – zbyt zajmujący, w pierwszym locie wyskładało mnie jak nigdy wcześniej. Czy to przez żyłowanie osiągów w najniższej możliwej kategorii „bezpieczeństwa”? Moim zdaniem nie mniej ważne od tego jak glajt wychodzi z atrakcji jest by nie zawracał głowy podczas lotu. Jak dotąd dwa glajty EN-C, którymi latałem, zawracają.
Sarangkot. Duże, łatwe startowisko, ok. 1400 m npm. Za plecami, przez ok. 20 km ciągnie się grań, po której można lecieć na NW albo po jakiś 2-3km dokręcić ponad 2000 m npm i rzucić się na wschód, w kierunku Green Wall. I tak lataliśmy. Nie było to latanie spektakularne. Leci się po zalesionych górach, wrażenie jakby nie przekraczało się 1200 m a tymczasem na GPS wysokość 2200, 2300, 2500. No tak, tamte góry są porośnięte lasami do 3000 m npm.
Teoretycznie, na północy powinno być widać wielkie góry. One są tak wielkie, że nawet z odległości 100 km wyglądają jak wielka biała ściana. Niestety podstawy na 2700 i budujące się od 14:00 burze skutecznie przesłaniały nam widoki, które można było podziwiać w zasadzie tylko rano albo z...
Mardi Himal. Przed wyjazdem dość luźno rozmawialiśmy o polataniu w okolicach Machhapuchhre (po naszemu Fishtail). Oglądaliśmy jutuby, czytaliśmy relacje, ktoś szedł dwa dni, ktoś inny podleciał helikopterem. My zdecydowaliśmy się podjechać Jeepem... sorry Mahindrą Bolero, do miejscowości Sidhing, skąd mieliśmy z buta udać się do miejsca startu, na ok 4000 m npm. Dzień wcześniej przeszedł chłodny front, powyżej 2500 m npm dosypało śniegu więc pierwszy dzień spędziliśmy na dole, w Sidhing właśnie, czekając na poprawę warunków.
Następnego ranka piękne słońce, śniadanie na tarasie z widokiem na Fishtail. Tragarze wzięli dwa z trzech plecaków. Jeden ponieśliśmy rotacyjnie, zmieniając się co 30 minut idąc z 1700 na 3200 m npm. Większość trasy przez las, co przynajmniej dla mnie było dość nużące. Ciągle stopnie, kamienie, błoto i drzewa. I tak do 16:00. Aż w końcu dotarliśmy do schroniska na 3200 m, już bez drzew, za to w chmurze. Dopiero wieczorem niebo się otworzyło i tak już zostało do rana.
6:30 śniadanie. Podziwiamy wschód słońca, Fishtail, Annapurna, Annapurna, Fishtail... kurde jak to sfotografować żeby oddać ogrom tych gór? Widok zapiera dech. Ruszamy, tym razem każdy ze swoim glajtem na plecach. Szlak zmrożony, idzie się dobrze. Czy będzie to High Camp czy może jakieś miejsce po drodze, tego jeszcze nie wiemy. Zdecydujemy w trakcie. Całą drogę z Sidhing towarzyszy nam pies-przewodnik. Spał pod drzwiami naszego pokoju, teraz znowu pilnuje, żeby nikt nie został z tyłu.
Startujemy późno. Później niż w tutorialu na youtubie. Mimo wysokości, jest dość ciepło. Za ciepło żeby to dobrze zadziałało. Greg poleciał pierwszy w kierunku Pokhary. Ze Sławnym kręcimy się mniej więcej godzinę dokręcając jeszcze jakieś 500 m powyżej startu, wraz z dwoma innymi glajtami z grupy Spike’a, które odpaliły powyżej nas, właśnie z High Camp.
Sław(ny) po wylądowaniu: „To było warte każdej przepłaconej rupii”. Amen.
Kathmandu. Wybraliśmy podróż autobusem z Pokhary. I dobrze. Za równowartość $7 kupiliśmy sobie dziesięciogodzinną wycieczkę, 70 centów za godzinę na głowę. Po drodze – jak zwykle – doskonałe jedzenie a do tego jeszcze atrakcje: kapeć, ciągnąca się w nieskończoność naprawa koła, później trochę fajnych widoków i w końcu Kathmandu.
Z powodu wrodzonej niechęci do zgiełku i tłumu unikam miast i większych skupisk ludzkich. Trudno podziwiać w stanie ciągłego poddenerwowania jakie towarzyszy mi za każdym razem gdy ktoś trąbi mi do ucha, nie ma czym oddychać i co chwile potykam się o krzywy chodnik. Gdyby wyłączyć hałas i posprzątać wszystkie śmieci to zostaje dość nijaka choć spójna architektura i dziesiątki świątyń buddyjskich, które z kolei są w miarę czyste i... chyba trochę spokojniejsze (tu powinno być zdjęcie tablicy z napisem Silence! spod Peace Pagody) Jak dla mnie, 1 dzień w Kathmandu to już prawie za długo. Nie bardzo widzę czym to hałaśliwe i dość zapyziałe miasto miałoby się różnić od innego hałaśliwego i zapyziałego miasta. Bo w Nepalu zapyziałe jest dosłownie wszystko. To oczywiście tylko moja opinia.
Epilog. Za każdym razem gdy pomyślę o tych gigantycznych górach, że kurde, no nie ma już większych, że to wszystko co tu mamy to jest za dużo i zbyt skomplikowane, o jedzeniu, o ludziach bez agresji w oczach, to żałuję, że restrykcje wprowadzone z COVID19 nie zatrzymały mnie tam na dłużej.
© Tomo
Aneta napisała:
Poon Hill. Wiadomo było, że jakiś trekking na 100% podczas tej wyprawy będzie. Nie wiadomo było tylko który i w jakiej konfiguracji osobowej. Wypadło, że dziewczyński Poon Hill. No i fajnie. Kwity załatwiłyśmy bardzo sprawnie w Nepal Tourism Board (sprawdzali nam trzy razy na szlaku), spakowałyśmy małe plecaki na 4-5 dni i ruszyłyśmy nepalskim pekaesem do Birethanti, czyli początku naszej wędrówki. Trasa łatwa, przyjemna i bezzadyszkowa. Dla niektórych uciążliwa może być ilość schodków do pokonania, ale można nie zwracać na nie uwagi zajmując się podziwianiem okoliczności: las rododendronowy, niestety dopiero nieśmiało zakwitający o tej porze roku, poletka tarasowe, mosteczki, wszechobecne flagi modlitewne, przeurocze skromne wioski, no i sympatyczni współtrekkerzy z różnych stron świata. Spektakularnych widoków z ośmiotysięcznikami w roli głównej nie należy się spodziewać. Ujawniają się najczęściej rano („ŁAŁ, patrz z jakim widokiem mamy pokój!”), albo podczas wieczornego przypływu dobroci dla głodnych i spragnionych turystów. Codziennie czeka nas kilka godzin marszu (od 4 do 7). Po dwóch dniach osiąga się cel (chociaż dla mnie to trasa jest celem), czyli Ghorepani (2750m npm), tu się śpi, żeby wstać o 5:00 i wdrapać się na wzgórze Poon Hill (3200m npm) i o wschodzie słońca zobaczyć góry znane do tej pory z atlasu do geografii: masyw Annapurny, Dhaulagiri (najpiękniejsza), Hinchuli i Machhapuchhre.
Od tego momentu będą się z nami bawić w chowanego aż do Dhampus, czyli końca trekkingu. Przewodnika ani tragarza nie miałyśmy, co wprawiało w zdziwienie innych turystów, ale naprawdę nie byli nam potrzebni. Co kilka kilometrów mija się wioski, gdzie można zatrzymać się na spanie i jedzenie. Za spanie (skromne, dwuosobowe, zimne, ale z pościelą pokoiki) płaci się symbolicznie (ok. 1 $/os/noc), pod warunkiem, że się w tym samym miejscu je kolację i śniadanie (pyyyszne). Czasem trzeba dodatkowo zapłacić za ciepły prysznic i wi-fi. Zabłądzić się nie da, bo zawsze znajdzie się jakaś bezzębna staruszka, która wskaże właściwy kierunek. Następny będzie Annapurna Base Camp. Za 1,5 roku.
© Aneta
Sław(ny) napisał:
Lot. Ten lot. Start z przygodnej (czyt. przypadkowo wybranej, bez oznakowania wiatrowskazem) ośnieżonej łączki na wysokości 3500m npm, przez środek której przebiega ścieżka szlaku trekingowego. Maksymalna osiągnięta wysokość w locie to prawie 4500m npm. I tu ciekawostka. Zdarzało nam się wcześniej latać na paralotni na wysokościach ok 4km jednak wówczas mieliśmy ląd kilometr pod nogami (zdarzenia z latania w Alpach). Tu było inaczej, wszak lecąc na takiej wysokości, horyzont a ściślej wierzchołek najbliższej górki, masz... zasłonięty czaszą paralotni, która znajduje się kilka metrów nad głową. Niebywałe. Pierwsze określenie jakie przychodzi mi do głowy – e u f o r i a.
Kogoś może ciekawić – czy na takiej wysokości mamy do czynienia z tzw. głodem tlenowym. Odpowiem tak: stan euforyczny w jakim się wówczas znajdowałem nie pozwala mi na trzeźwą ocenę, czy zaparło mi dech w piersi z powodu emocji, czy mniejszej ilości tlenu w powietrzu.
Kicz. Kto mnie zna ten wie, jak potrafię spłycić zachwycający człowieka widok typu romantyczny wschód/zachód słońca czy uroczy pejzaż górski. I o tych kiczowatych obrazkach przyszło mi tu napisać. Otóż już pierwszego wieczoru w Pokharze padł w grupie pomysł na pobudkę o 5 rano i wycieczę „na wschód słońca” na wzgórze Sarangkot. No super! – to ja podziękuję. Więc uroczo podświetloną panoramę Himalajów oglądali Aneta, Alicja, Dudi i Greg. Podobno im wypłaciło. He, he.
Kolejne wschody i zachody gwiazdy naszego układu słonecznego widywaliśmy podczas trekingów – dziewczyny w drodze na Poonhil, chłopaki (włącznie ze mną) w drodze na Mardi Himal. No cóż. Zwykłe wschody i zachody, czym tu się jarać.
Na ostatni podczas tego wyjazdu zachód i wschód wybraliśmy się już w czwórkę (bez Tomo i Dudiego, którzy musieli nieco wcześniej wrócić do Polski). To była wycieczka autobusem komunikacji publicznej do Nagarkot oddalonego o 30 km od Katmandu. Ze wzgórza można ponoć w ładną pogodę dostrzec Mont Everest, a dokładając do tego pierwsze lub ostatnie promienie słoneczne danego dnia, miało to na nas zrobić oszałamiające wrażenie. Miało, bo na drodze stanęły nam chmury. Czyżbym to przywołał moim podejściem do kiczu „made by nature”? Wschodu nie widzieliśmy z innego powodu, o czym napisał Greg.
Greg napisał:
Autobusem. Tak, Nepalskie autobusy zasługują na osobny rozdział. Jest to coś, czego będąc w tym kraju koniecznie trzeba doświadczyć. Zaczęło się od tego, że padłem w dolinie, jakieś 15 km od miasta. Pierwsza myśl to poprosić o zwózkę kogokolwiek - usługi transportowe są tu powszechne i za stówke lub dwie (rupii, czyli około 1, może 1.5$) podwiozą Cię gdzie chcesz. Tymczasem chłopaki, co padli w sąsiedniej wiosce, zaciągneli języka i nadają przez radio, żebym się rozglądał, bo za 20 minut ma drogą jechać autobus. Autobus? Na tym zadupiu? Okazuje się, że w okolicach Pokhary sieć komunikacji, nazwijmy to publicznej, jest bardzo dobrze rozwinięta. Potem miałem okazję przekonać się o tym powtórnie jak zaliczyłem bomb out po locie z Mardi, a potem jeszcze kilkukrotnie przy innych okazjach. Nie ma przystanków. Idziesz drogą i albo machasz, żeby się zatrzymał, albo (częściej) autobus zwalnia przy tobie, a (nazwijmy go) konduktor zachęca żeby skorzystać. Wsiadasz. Autobus ma tylko jedne drzwi, także jest pełna kontrola. Rzucasz glajta pomiędzy czyjś worek cementu oraz klatkę z kurami i zajmujesz wolne miejsce, siedzące bądź stojące. Miejsca między rzędami foteli jest tyle, że przeciętny Europejczyk nie zmieści się z kolanami, ale to co dzieje się wokół rekompensuje niewygody. Ludzie - pełen przekrój lokalnej społeczności: rolnicy jadący z towarem na handel, panie w strojach ludowych (pewnie jadą na jakąś uroczystość), młodzież, pan w czymś w rodzaju garnituru (pewnie urzędnik?), babcia z wnuczką. Ich bagaż rozlokowany wszędzie i również w pełnym przekroju, nie wyłączając inwentarza żywego. Pytam konduktora o bilet. Bilet? A co to takiego? Dokąd jedziesz? Lakeside? Dasz 35 rupii. Ale kasy nie bierze, więc siadam. Autobus rusza. Przez cały czas na cały regulator gra klimatyczne nepalo-disco. Kierowca podśpiewuje. Trzęsie niemiłosiernie. Coś takiego jak resory chyba dawno przestało istnieć w tym pojeździe. Sąsiedzi zagadują, skąd jesteś, dokąd jedziesz? Wiedzą, że Polska jest w Europie. Ludzie ciekawi ludzi. Co chwila autobus zwalnia a konduktor zachęca kolejnych przechodniów, żeby wsiedli. Potem już w mieście, gdzie jest więcej potencjalnych klientów i też konkurencja innych autobusów, to konduktor, lub raczej sprzedawca - najczęściej młody chłopak, często dzieciak, w zasadzie wyrzuca z siebie nieprzerwany strumień zachęt, przekrzykując zgiełk terkocze jak nakręcony, pogwizdując na przechodniów. Co chwila wyskakuje, potem wsiada. Aktywnie pozyskuje klientów - pełen podziw. Raz zdarzyło się, że nie zdążył i potem biegł sprintem za busem. Z kierowcą porozumiewa się klepiąc w karoserię. Korzystając z dłuższego odcinka bez przystanków zbiera kasę za przejazd, trzymając cały czas plik banknotów w garści, znowu pogwizdując na tych co go nie zauważają. Ciekawe jak się z tego rozliczają, wszak nikt nie ma kontroli nad tym ile zebrał. W pewnym momencie wskazuje na mnie - tu wysiądź, a tam masz autobus do Lakeside. To już? Szkoda! Na pewno nie była to komfortowa podróż ale od momentu kiedy wsiadłem było to chyba najradośniejsze 20 minut podczas całego pobytu w Nepalu! Namaste!
Powrót. Trochę nerwowo, ale udało się - cztery godziny przed zamknięciem granic.
Planowaliśmy powrót w niedzielę o 20, ale wyszło inaczej. Spaliśmy sobie smacznie w hotelu w Nagarkot, jakieś 30 km od Kathmandu planując pobudkę o 5 rano, żeby zobaczyć ostatni wschód słońca nad Himalajami. Tak ok 1.30 w nocy czasu nepalskiego nagle zadzwonił telefon Sławnego. Popatrzyłem na swój (był wyciszony) i widzę, że dzwoni moja mama. Momentalnie zaczęły pikać powiadomienia z whatsapa i rozdzwoniły się pozostałe telefony, trochę jak na tym filmie o 11 września. Krótka kalkulacja - najbliższy i zarazem ostatni samolot, którym mamy szansę wrócić wylatuje o 11.25, czyli mamy jeszcze szansę, żeby zdążyć, tylko czy da się przebookować bilety? A może zostać w Nepalu? Rozważaliśmy to bardzo poważnie, bo życie w Nepalu jest tanie i spokojnie moglibyśmy tam spędzić nawet kilka miesięcy. Przynajmniej oficjalnie jest to kraj wolny od wirusa (jeden stwierdzony i wyleczony) ale czy to prawda? Służba zdrowia w Nepalu pewnie jest dzielna, ale chyba wolę naszą. Na stronie Qatar Airways dostępne miejsca w samolocie znikają w szybkim tempie, z 8 dostępnych w ciągu kilku minut zostały 2 (a nas jest czworo, Tomo i Dudi wrócili wcześniej), za jakieś koszmarne pieniądze i strona co chwila się wiesza, ale zauważyłem, że w klasie biznes są jeszcze miejsca i dopłata za przebookowanie jest o połowę niższa niż w ekonomicznej. Decyzja - wracamy.
Ale jak? Jest środek nocy w Nagarkot, jakieś 30 km od Kathmandu. Podczas wieczornego spaceru widzieliśmy lotnisko, 30 km w poziomie i jakiś kilometr w pionie... hmm... zlotem nie da rady, ale terma rusza około 9...!
Podział ról jest taki: Sław ląduje na pasie i blokuje start samolotu, a ja ląduję przy hali odlotów i opanowuję dojście do samolotu. Tak, dojście, bo w Kathmandu Tribhuvan Airport do samolotu idzie się pieszo przez płytę. Dobry plan?
Prawie. Nasze glajty zostały w hotelu w centrum miasta
Zamiast tego obudziliśmy naszego hotelarza i poprosiliśmy o pomoc w zorganizowaniu taksówki na 5 rano. Zadzwonił do kilku znajomych i na szczęście jeden z nich odebrał telefon - jest 3 w nocy. Potem rajd do Kathmandu (to nie jest daleko, ale jedzie się bite 2 godziny) po pozostawione tam nasze paralotnie i przed 9 byliśmy na lotnisku. Na lotnisku bez tłumów. Po przylocie do Doha - na ogromnym terminalu pustki, mijamy jakieś niewielkie grupy ludzi. Chwila niepewności, czy nasz lot Doha-Warszawa nie jest odwołany, ale o dziwo nie, jeszcze nadal jest w planach. W samolocie do Warszawy oczywiście komplet. Po przylocie, do samolotu wparowali terytorialsi uzbrojeni w termometry i ankiety. Też są biedni, od 3 rano na służbie. Trochę niepewności, ale na szczęście nikt w samolocie nie miał objawów i nas wypuścili. Witamy w świecie zarazy.
Epilog. Po powrocie zafundowalem sobie na wszelki wypadek 2 tygodnie prywatnej kwarantanny. Na szczęście wygląda na to, że niczego niechcianego ze sobą nie przywieźliśmy. Tak mniej więcej 2 tygodnie po naszym powrocie Nepal zamknął granice. Dobrze było tam być, ale dobrze też móc wrócić.
© Greg