Trudno zakwalifikować ten wyjazd do kategorii "na latanie", ponieważ głównym założeniem była ucieczka przed świąteczną atmosferą Bożego Narodzenia gdzieś gdzie może święta się obchodzi, ale bez zadęcia, kolędowej powagi i "zapachu" kapusty wydobywającego się zza drzwi sąsiadów. Komfort termiczny, długość dnia i ilość godzin słonecznych były głównym kryterium wyboru tego a nie innego miejsca. Jedziemy na Kanary - Lanzarote. Ciekawa historia geologiczna i perspektywa postąpania po tym Księżycu na Ziemi przesłoniły w pewnym sensie paralotniowe walory wyspy. No dobra, niech będzie, że nigdy nie brałem na poważnie latania na Kanarach, gdzie wiatr wieje bez względu na porę dnia z prędkością 30km/h a historie o wspaniałych warunkach sprzedawane przez rozmaitych paralotniowych guru też mnie jakoś nie przekonywały. Pasat to pasat - co się ogrzeje nad równikiem musi z łoskotem spaść gdzieś obok i marketingowa wizja latania w środku zimy na nic się tu zdaje. Wystarczy wspomnieć, że glajt pojechał zupełnie bez spręża, na wypadek gdyby miało się okazać, że wiatry na Lanzarote też mają swój Xmas break - zawsze przecież lepiej mieć wór ze sobą i nie użyć niż żałować, że został w domu gdy jest latanie.
No i było. Bardzo widokowe i relaksujące, na 400m klifach Mirador del Rio na północnym krańcu wyspy. Dało się też polatać na bosaka na wydmach sąsiedniej Fuerteventury. Jest na Lanzarote jeszcze kilka innych miejsc. Najciekawsze to długi 20km klif, który niestety tym razem nie działał. Kto wie może następnym razem... ale bez spręża. Na to jest czas latem. Tymczasem zapraszam do galerii.
© Tomo