Nie pamiętam kiedy zrodził się pomysł latania w Tatrach. Prawdopodobnie jest to jeden z kroków w karierze każdego glajciarza. Prędzej czy później każdy z nas taki lot odbędzie. I daję słowo, będzie to jeden z tych lotów, które przywołuje się w pamięci częściej niż inne, mimo że zapis w giepsie nie wyróżnia go niczym szczególnym spośród reszty tracków.
Wszak Tatry to namiastka Alp, prawdziwe góry takie ze skałami i groźne przez co przepięknej urody. A do tego nasze, krajowe więc warto się tam wybrać.
Fachowe źródła ostrzegają żółtodziobów przed czyhającymi niebezpieczeństwami. Lata lecą a ostrzeżenia są wciąż aktualne.
Szykując się do wyjazdu wertujesz internet w poszukiwaniu kolejnych wskazówek. Prosisz o poradę innych pilotów, którzy powtarzają mniej więcej to co już gdzieś przeczytałeś. Pojawia się więc pytanie: kiedy przestaje się być żółtodziobem? czy dam sobie tam radę? I zaraz uspokajasz sam siebie: eee, no przecież nie w takich górach się latało.
Tyle tytułem wstępu a teraz jak do tego doszło. W końcu.
Od połowy sierpnia (w zasadzie do dziś tj. 3.10) gości w Polsce, z grzecznościowymi przerwami, wyżowa pogoda. Decydujemy się więc na pierwszy weekend września. Tydzień wcześniej powstał plan, że jeżeli pogoda utrzyma się na weekend to piątek mamy wolny i jedziemy zaatakować Kasprowy Wierch.
Przez cały tydzień prognozy dawały duże szanse powodzenia wskazując to na piątek to na sobotę.
Piątek w okolicach Nowego Targu zapowiada się wietrznie. O 10:30 flagi przy stacji benzynowej łopoczą już dość żywiołowo. Na niebie ani jednej chmurki mimo to wiaterek ze wschodu do najcieplejszych nie należy. No ale decyzja podjęta. Twardym trzeba być...
W szkołach po wakacyjnej przerwie właśnie rozpoczęły się lekcje a w Kuźnicach tłum ludzi kłębi się w kolejce do kolejki niczym w środku sezonu.
Czas oczekiwania, biorąc pod uwagę częstotliwość kursowania wagoników i ich pojemność, min. 2,5 godziny. Do decyzji pozostało jedynie czy dajemy z buta czy czekamy w ogonku. Bo, że znajdziemy się dziś na górze nie podlega dyskusji. Jednak stoimy. Pomimo słonka i ogólnie miłej kolejkowej atmosfery 2,5h dają dobrze w kość naszym nogom i... psychice. Co gorsza przez cały czas liczba glajciarzy stojących w kolejce niezmiennie wynosi 2 (dwa) co też powoduje pewne zaniepokojenie w teamie. W końcu o 14:40 odjeżdżamy wypełnionym po brzegi wagonikiem. Tłumek chętnych do zwiedzenia Kasprowego zdążył już nieco stopnieć. Pniemy się w górę rozważając możliwą trasę lotu i ewentualne miejsca do lądowania na wypadek gdyby nie wydało pod Nosal lub pod skocznie. Ludzie dziwnie się przyglądają naszym plecakom. To co stało się za chwilę (zdaje się już po przesiadce na Myślenickich) wróciło nam chęć do życia. Oto w okolicach Nosala pojawił się czerwony glajt, którego wysokość i położenie nie pozostawiało wątpliwości co do tego w jaki sposób znalazł się w tym miejscu. A wiec damy radę!
Dalej wypadki potoczyły się szybko. Zaraz po wyjściu z budynku widzimy Dwa glajty rozłożone na stoku Beskidu. W 5 minut jesteśmy przy nich. Paweł Faron z kolegą, którego imienia nie pamiętam postanowili zrobić to co my z tym, że jako górale dostali się na szczyt piechotą. Dobrze, że przynajmniej wiedzą gdzie lecieć. Czy aby na pewno wiedzą? Hy, hy, wiedzą tyle co my. No ale skoro byli tam pierwsi to mają prawo pierwostartu. Co się będziemy wpychać w kolejkę na siłę. Pierwszy startuje Paweł i trzyma się na rachitycznym żagielku raz po raz znikając za wschodnim załomem Beskidu. Wysokości to nie ma oszałamiającej. W zasadzie żadnej. No ale nie spada więc nie jest źle.
Kolej na kolegę na białym MAC-u. Stopił ale walczy podczas gdy Paweł pociął na północ w stronę Nosala. Kilka chwil później MAC kręci fajny kominek na grani naprzeciwko nas (nie wiem jak się naszywa ten szczyt). Szpeimy się szybko. Chwila oczekiwania na podmuch (bo za mocno to nie wieje) i hopsa... w dół. Ledwie odrabiam wysokość startu i daję dyla na drugą stronę tam gdzie wykręcił się MAC. Dobra decyzja owocuje poszarpanym ale pewnym noszeniem lekko na zawietrznej ale za to w pełnym słońcu. Teraz mogę w końcu rozejrzeć się dookoła nie martwiąc się o wysokość. A jest na co patrzeć. Jeździłem tu na nartach wiele razy, łaziłem w te i z powrotem ale to właśnie dziś spełnia się moje marzenie! Ogarniam więc sobie wszystko z lotu ptaka. Ściska w klacie z radości i otaczającego piękna. Widzę Sławka, który bez ociągania pocina w moją stronę. Niestety odbijam się od sufitu na wysokości ok. 2200 m n. p. m. i dalej utrzymuję się już tylko w nerwowych zerkach. Szkoda, że nie pokręcimy razem. Wyłączyli prąd a na drugi cykl za długo trzeba by czekać. Sławek ma tym razem za mało wysokości. Chwilę więc delektuje się widokami starając się napatrzeć ile się da. Można powiedzieć chłonę krajobraz całym ciałem powoli kierując się w stronę Kuźnic ponad granią zamykającą od wschodu Suchą Dolinę. Po drodze widzę lądującego na Kalatówkach Pawła i lecącego w jego stronę kolegę na MAC-u. Sławek jest z tyłu poniżej. Chyba nie doleci do Zakopca.
Nad Nosal dolatuję z 400m zapasem wysokości więc kieruję się w stronę Wielkiej Krokwi sprawdzić jak naprawdę wygląda skocznia narciarska. Kręcę się 100m nad rozbiegiem i jak to zwykle bywa, skocznia okazuje się w rzeczywistości mniejsza niż w telewizorze. Delikatne noszenia każą lecieć z nimi po zboczach w stronę Kościeliska ale odpuszczam bo nie wiem co ze Sławkiem a w planie mamy przebazować się do Szczyrku. Wracam więc w okolice skoczni i miękko ląduję w odległości 70m od piwka, którym za chwilę delektuję się w oczekiwaniu na Sławka, lądującego bezpiecznie na polance w połowie drogi między Kuźnicami a Rondem.
Jeżeli ktoś spyta czy mając na koncie ponad 300h spędzonych w powietrzu, 40 minutowy w_zasadzie_zlot może być wzruszający odpowiem bez chwili wahania, że tak. To był lot, na który czekałem kilka ładnych lat. Tego dnia czułem się jakbym polatał dużo dalej, wyżej, dłużej i lepiej niż wynikałoby to z gps’a. Takie uczucie popełnienia dobrego lotu.
Na zakończenie tej przydługiej historyjki ostrzeżenie dla żółtodziobów (hy, hy): Tatry to trudne góry, bo nie ma tam dolin takich jak w Alpach. Góry są nieregularne i nie tak oczywiste jak popularne tereny do latania z południową wystawa ciągnącą się kilometrami i szeroką doliną oferującą hektary zielonych, płaskich jak stół łąk do lądowania.
Nie byłbym jednak sobą gdybym zadowolił się jednym kawałkiem ciastka. Pozostał wszakże zdrowy niedosyt. Otóż powłóczyć się nad Tatrami to jest dopiero coś! Będzie to temat następnej historyjki o lataniu w Tatrach. A zatem spełniania marzeń ciąg dalszy.
© Tomo
PS. Zestaw zdjęć z tego dnia znajduje się w Galerii.