Tego dnia startowałem o 12:45. Nowa uprząż i brak kontaktu z lataniem przez ostatnie 4 miesiące powodowały lekki stresik. No i... 3 sekundy po starcie okazało się, że nie mam kontenera bo odpadł....
... A odpadł bo go chwyciłem na 2 cienkie rzepiki testowo i tak już zostało. Goście na startowisku zgarnęli kontener z przepaści :-) i zostawili później w sklepie u Andreasa. Wszystko ocalało a ja lecąc w kompletnej ciszy i na czuja, przeżyłem jeden z najfajniejszych lotów. Przede wszystkim nastawienie: ok, nie mam varia ani nawet gps-a więc polecę dokąd mi wyda. Aby dalej. Powrót? A co mnie obchodzi powrót? - najwyżej wrócę okazją albo taxówką. Pora nie gra roli. Czasu mam dużo. No i sobie tak leciałem i leciałem nie wysoko - jakieś 200m powyżej startu. Coś tam dokręcałem po drodze, coś nie. Wiało "zero" z południa więc penetrowałem wszystkie zakamarki. Wleciałem głęboko w skały pod Cimą i w nagrodę polatałem 10m nad pasącymi się na występie skalnym kozicami, potem od skał się oderwał komin i podbił na wysokość Cimy co z kolei pozwoliło dolecieć nad graniami w pełnym, takim maxymalnym relaxie do Punta Musce - ostatni PZ przed Piavą. No to już jak tam byłem to poleciałem jeszcze dalej bo były takie fajne kopulaste szczyty pokryte śniegiem, nad którymi leciało się nie wyżej niż 2-3m - na wyciągnięcie ręki odwzorowując wszystkie zagłębienia terenu.
Gdy już dalej się nie dało lecieć to tą samą drogą wróciłem „do domu” i po wykręceniu się trochę nad Costalungą dałem susa za Brentę, na Ścianę Płaczu, która wyniosła mnie na wysokość anten na Rubio. Okrążyłem więc te antenki i poleciałem zwiedzać okolice Marostiki podkręcając coś to tu, to tam - a to od zakola drogi, a to od dachu lub grupki domów stojących na zboczu. I tak jak piłeczka kauczukowa dopykałem, odbijając się od terenu, do Kurnika na wysokości jego dachu, z nonszalancją ścigając się z ciężarówkami drapiącymi się po okolicznych serpentynach. Obszczekały mnie jeszcze jakieś psy, pomachali ludzie i powoli, z pełnym spokojem „popłynąłem” w drogę powrotną. I znowu ten sam scenariusz. Żadnych kominów tylko złapany od niechcenia jakiś bąbel co go sobie esowałem albo nie. Do Rubio doleciałem już dość późno bez możliwości ulecenia czegokolwiek więcej. Wybrałem (co nie było łatwe z powodu mnogości lądowisk w tamtym rejonie) pole leżące najbliżej drogi. Przycupnąłem przy samym przystanku a jak się złożyłem to za 2 minuty podjechał autobus i zawiózł mnie do domu - za 1 euro bez żadnych przesiadek.
Taki to był miły zbieg kilku okoliczności. Z tego rozluźnienia nie chciało mi się już sprowadzić auta na dół więc przenocowało pod knajpą lotniową na górze. Zwiozłem je następnego dnia rano.
© tomo