Ogrodnicy... Front chłodny... Wyż... W końcu chłopaki przebąkują na wewnętrznym forum, że może by tak się urwać z roboty na jeden dzień w środku tygodnia. Krótka analiza zysków i strat, kilka telefonów (tak, tak, przepraszam ale nasze spotkanie musimy przełożyć na inny termin...), w końcu wniosek urlopowy zostawiony na biurku (jakbym się jutro nie pojawił to daj szefowi...). Wieczorem TomaSz przysyła, tak dla draki, plan lotu: punkt docelowy Sławno, nad samym morzem, jakieś 350 km w linii prostej. Krótka dyskusja i wychodzi, że Sławno to nie, ale jakby ustawić Brusy to wystarczy z nawiązką, bo strefy się ominie, a jakby się tam doleciało w te okolice to i tak byłby mega-przelot.
Rano korki jak w każdy normalny dzień roboczy. Trudno przyzwyczaić się do myśli, że za chwilę miniemy miejsce gdzie każdego ranka skręcam do pracy i pomkniemy prosto w inny świat. Po drodze obserwujemy jak na niebie pojawiają się pierwsze kłaki. Trochę dmucha, ale powinniśmy dać radę, kierunek jest dobry.
Na miejscu mała ceremonia – odpalenie nowej wyciągarki. Przyjechała dwa dni wcześniej prosto od producenta z Niemiec. Pełen bajer, automatyka, elektronika, dwa bębny z elastyczną liną - zwija, śpiewa i tańczy. Bogdan podekscytowany, my też. Mając cztery liny do dyspozycji to nawet małe zawody moglibyśmy zrobić!
Krótka wizyta w pobliskim lesie i po powrocie okazuje się, że karty już rozdane i jestem piąty w kolejce. No ładnieście mnie koledzy urządzili... Nic to, jest nas w sumie tylko siedmiu, powinno pójść sprawnie. Pierwsza para to Michał i Rafał. Wiatr wschodni z południową odchyłką, trzy do czterech metrów, trochę bardziej z boku niż było w prognozach. Zaczynają formować się szlaki. Michał startuje, ładny hol, zaczepia się w jakimś zerku i odchodzi z wiatrem. Po chwili Rafał, ale nic nie znajduje. Najwyraźniej działa w kratkę, bo potem zaczepia się Pietia, ale TomaSz, który startuje zaraz po nim, już nie ma tyle szczęścia i ląduje.
Dawno się nie holowałem na elastycznej linie. Bardzo spokojnie i bez szarpnięć docieram na 500 metrów, pod sam środek niewielkiej chmury. Taaak, żeby dobrze polatać to same umiejętności i wiedza nie wystarczą, trzeba mieć jeszcze odrobinę szczęścia. Po wyczepieniu nadal się wznoszę i od razu zakładam w lewo. Robię jeszcze kilka setek w dwumetrowym kominie i rozglądam się gdzie mam dalej lecieć. Dość szybko zniosło mnie za Konopki czyli, że górą wieje solidnie. Wybieram fajny szlaczek, trochę w bok od kierunku i pociskam belkę.
Pod szlakiem znajduję dwa i pół metra i dokręcam podstawę. Potem speed i jazda z wiatrem – na liczniku chwilami 70 km/h. Dokręcając sporadycznie tnę kursem 030. Po chwili melduje się Pietia, lądował gdzieś w okolicach dwudziestego kilometra. Zaraz po nim zgłasza się Michał, że ledwo rzeźbi w okolicach Żuromina... co jest? Czyżby prąd nagle wyłączyli? Rozlany Cu zacienił ziemię i to posadziło chłopaków. Rozglądam się i faktycznie, trzeba uważać. Przez radio słyszę, że Rafał wystartował drugi raz i leci za mną. Tymczasem lecę nad jakąś kopalnię piachu i dostaję w prezencie, jedyne tego dnia, uśrednione 4 m/s.
Postanawiam trzymać się podstaw, które w tej chwili są na około 1700 m, ale nie na wiele się to zdaje, bo w okolice Żuromina docieram tracąc prawie kilometr wysokości. Faktycznie rozlane szeroko chmury nie wróżą dobrze. Nie chciałbym tu musieć lądować, nastawiali mnóstwo wiatraków. Przede mną to, co nazywamy „Wielkim Lasem”, zwarty kompleks za Żurominem. Wiatr spycha, a wysokość topnieje. Albo coś znajdę i przejdę nad tym lasem, albo muszę odbić w bok, gdzie o noszenia będzie trudno. Przydałaby się jakaś chmurka-przyjaciółka, taka co podtrzyma choć w jakimś półmetrze a mocny wiatr w tym czasie zrobi swoje...
A nie mówiłem, że w lataniu trzeba mieć farta? Ledwo pomyślałem i dostałem swoje pół metra w górę. Z lekka zmarszczoną d... daję się zepchnąć nad sam środek Wielkiego Lasu. Potem okazało się, że ten „Wielki Las” to pikuś w porównaniu z tym co mnie miało czekać jeszcze tego samego dnia.
Miód się ewidentnie skończył. Za lasem pola i pola, mało kontrastów a i chmury jakieś takie rzadsze. Pachulak melduje, że obleciał las od zachodu i leci dalej na Grudziądz. Odpowiadam, ale radio wydaje kilka piknięć i milknie na dobre. Skubany, jak on to zrobił? Wystartował pewnie z pół godziny po mnie, a na osiemdziesiątym kilometrze jest już przede mną.
Balonując w zerkach docieram nad Brodnicę, potem daję się znosić dalej, nad Jabłonowo. Lądowałem już kiedyś w tych okolicach, to około 110 km od startu. Wtedy chciałem dociągnąć do Lisich Kątów, ale zabrakło trochę. Może tym razem się uda?
Bardzo lubię to miejsce – to tam mając 10, a może 12 lat, będąc na obozie modelarskim poznawałem uroki szybownictwa, będąc świeżo po lekturze „Trzech Diamentów” Meissnera. Miejsce samo w sobie jest magiczne – ciche lotnisko, z dala od cywilizacji, otoczone sosnowym borem i pagórkami morenowymi, przesycone atmosferą szybowiska, a do tego spowite nutką osobistego sentymentu. Tak sobie marzyłem, żeby kiedyś móc zobaczyć to miejsce z powietrza...
Zbliża się 15:00, noszenia słabe, decyzja może być tylko jedna – lecę do Lisich, a jeśli nie znajdę konkretnego noszenia to tam ląduję. Lotnisko ma swój ATZ, liczę się z tym, że ktoś może oprotestować naruszenie strefy, ale w końcu to strefa dla lotnictwa ogólnego, więc dlaczego nie dla mnie? Rozglądam się czujnie i dostrzegam nieregularny placek trawy otoczony lasem. Po chwili podlatuje do mnie jakiś Pirat (toż to już zabytek chyba!), w oddali widzę inny szybowiec, ale z noszeniami nadal krucho. Celuję pomiędzy lotnisko i miasto wyglądając kontrastów terenowych i rozglądając się za chmurami. Nadal tracę wysokość, jeszcze chwila i nie dociągnę nawet do lotniska. Odbijam bardziej zdecydowanie w tamtą stronę ale czuję, że niewidzialna siła lekko ciągnie mnie w bok i zaczyna nieco unosić... delikatnie się poddaję i po chwili mam 2,5 m/s na uśredniaczu!
Wisła i most kratowy. W oddali skarpa i dolina w okolicach Świecia. Widoki zapierające dech, szkoda że nie zabrałem aparatu. Trochę dalej nowa autostrada i... Naprawdę Wielki Las! Co teraz? Mam 160 km od startu i życiówkę (a może i dwusetkę – inne moje glajciarskie marzenie...) w zasadzie w kieszeni, ale... jak u licha zwalczyć ten las? Wieje mocno, nosi słabo. Do wyboru mam wylądować na siłę przed lasem albo zacisnąć pośladki i liczyć na szczęście... Na szczęście łapię zerko, w którym daje się zrobić całe kółko i problem się rozwiązuje sam – już nie mam jak stamtąd zwiać, więc muszę to wykręcić.
Bardziej balonuję niż aktywnie lecę, intensywnie wypatrując pod słońce jakichś przerw w lasach. Niewiele widzę - okulary mam wysmarowane niemiłosiernie. GPS pokazuje 190 km, szczęście coraz bliżej. Rozglądam się uważnie, bo gdzieś w okolicy musi być Borsk... Borsk! Chłopaki z Borska już odwiedzali Konopki drogą powietrzną. W drugą stronę jest chyba trochę trudniej, bo zdaje się tylko Pachulakowi udało się dolecieć w pobliże, w sierpniu 2011. Wtedy też Kacper, Jumbo i Szafranek – chłopaki latający w Borsku na co dzień, próbowali z Konopek dotrzeć do swojego „portu macierzystego” ale zabrakło im dosłownie kilkunastu kilometrów. Czyżby dziś miało się ziścić moje trzecie marzenie?
To, że jestem nad Borami Tucholskimi to się łatwo domyśliłem, ale niestety mapa topograficzna, którą miałem wgraną w GPS skończyła się tuż za Wisłą. Zaczynam się rozglądać, za charakterystycznym kształtem jeziora Wdzydze. O kurcze – jest bliżej niż myślałem! Jest i lotnisko w Borsku, wycięty w lesie pas, długi na dwa, może nawet trzy kilometry, u południowego krańca jeziora. Krótka kalkulacja: mam podstawę, Borsk w zasięgu dolotu, ale trochę z bocznym wiatrem, a na ekranie GPS pojawiła się właśnie magiczna dwusetka... Mógłbym przyatakować, ale pewnie dociągnąłbym z trudem i wytracąjąc przy okazji całą wysokość. Jest już późno, raczej nie mogę liczyć na spektakularne noszenia. Na lotnisku o tej porze raczej nikogo nie zastanę, a dostanie się stamtąd do cywilizacji nie będzie łatwe. Decyzja: w końcu jestem na tyle blisko, że mogę uznać, że odwiedziłem to miejsce - lecę dalej, urzeźbię może jeszcze z dychę.
Na szczęście przede mną las jest poprzecinany łąkami. Noszenia słabną, krążę powoli opadając, a wiatr dalej mnie unosi. Rozglądam się za jakąś wsią, gdzie mógłbym liczyć na transport po wylądowaniu. W końcu dostrzegam w oddali miasteczko, z ładnym kościołem i linią kolejową, i kieruję się w tamtą stronę. Zbliżam się, ale nadal mam sporą wysokość. W końcu decyduję, że polecę dalej, do wsi, za tym miastem. Niestety, za miastem i wsią zaczyna się kolejny gigantyczny las. Pod nisko już położone słońce nie widzę - ani gdzie kończy się ten las, ani czy są w nim jakieś luki. Jak na złość, co chwila coś mnie podtrzymuje, ale nie tyle wyraźnie, żeby dało się to wykręcić. A wiatr robi dalej swoje i spycha mnie nad ten las...
Próbuję zawrócić do miasta, ale okazuje się, że stoję pod wiatr. Odwracam w bok i lecę na północ, w kierunku innej wsi, położonej między dwoma urokliwymi jeziorkami. W dalszym ciągu mam sporą wysokość i dalej podtrzymuje mnie coś delikatnie, jednak z upływam czasu jestem coraz niżej i niżej. Jakiś kilometr, dwa, na zawietrznej dostrzegam łąkę w lesie i kusi, żeby jednak spróbować, ale wyobraźnia natychmiast podpowiada: silny wiatr, przecinka w lesie, drzewa, rotory, padaka pośrodku lasu i całonocny powrót do cywilizacji... Lubię przygody, ale to trochę pachnie katastrofą. Zakręcam pod wiatr i staję w miejscu. Gdyby wiało odrobinę mocniej, spychałoby mnie na ścianę lasu i nie mógłbym nic z tym zrobić...
„Panie, nie bój się Pan, my dobrzy ludzie... Troche mam może wypite, ja przepraszam, nie bójcie sie...” Pierwszy chyba w mojej karierze autochton, który widząc lądującego paralotniarza nie spytał: „Panie, a skąd żeś Pan wyskoczył?” Był chyba zbyt mocno naprany... Ale powiedział, że „a ze pół godziny temu drugi tu taki sam lądował... terroryści, czy co?” A to miasto tam, jak się nazywa? „Aaa, to Brusy panie...”
Telefon do Rafała – zajęty. Niemożliwe, żeby to był on, pewnie to ktoś z Borska i już go zabrali. Nie zdążyłem wybrać kolejnego numeru, dzwoni Kacper – „Gratulacje!” Kurcze, skąd on już wie, dopiero co dotknąłem ziemi stopami... Chwila rozmowy w stanie lekkiej euforii, próbuję jednocześnie pakować sprzęt, a zza pagórka wyłania się... Gdyby ktoś mi to opowiedział, to pewnie bym nie uwierzył, że po przeleceniu z górą dwustu kilometrów dwóch lecących niezależnie od siebie różnymi trasami pilotów może wylądować na tej samej łące...
Potem poszukiwanie sklepu w pobliskiej sympatycznej wsi (okazało się, że nazywa się Leśno), małe piwko z miejscowymi i w końcu zalegliśmy w altance nad uroczym jeziorem, podziwiając zachód słońca i okoliczności przyrody. Na szczęście nie musieliśmy się martwić o powrót, samochód już był w drodze.
To był magiczny lot. Począwszy od decyzji o urwaniu się z pracy, poprzez wyczepienie prosto w komin, przelot przez Lisie Kąty, potem przeskok nad Wisłą, Borsk... a na koniec jeszcze spotkanie z Liściem na tej samej łące... Do latania jednak trzeba mieć troszeczkę szczęścia!
Bardzo dziękuję Jakubowi, który pojechał do Konopek polatać, a w rezultacie spędził wiele godzin w samochodzie i przejechał blisko 800 km, żeby zapewnić nam komfortowy powrót do domu (już o drugiej w nocy byliśmy w domu!). Dziękuję chłopakom z Rohacka.pl, że oderwali mnie tego dnia od telefonu i komputera, a także dziękuję Kacprowi i Jumbo, za wsparcie i próbę ściągnięcia nas do Trójmiasta – jeszcze trafi się okazja!
Link do lotu Pachulaka na XC Portal
Link do lotu Grega na XC Portal
© Greg