Dziś jest 21 lipca 2006, jutro święto czekoladowe – E.Wedel – czytelnicy po dwudziestce na pewno wiedzą o co mi chodzi (jeśli nie to należy kliknąć na obrazek obok i przeczytać mały napis nad nazwą producenta czekolady). Ale, ale… nie o słodyczach miałem pisać.
Środek latającego urlopu z Anetą a żadnych spektakularnych przelotów nie udało się wykonać. Jesteśmy teraz w miejscowości Donovaly na Słowacji. Wczoraj zaczęły się tu słowackie zawody ligi paralotniowej o dźwięcznej nawie Victoria Cup 2006 organizowane przez Miro Jančiara. Zgromadziły one kilkunastu pilotów. Są m.in. poznani przez nas na drugiej edycji Polish Open w 2004 roku w Cornizzolo – bracia Vyparinowie oraz Gabriel Kanuch. Postanawiam podejść do tych zawodów bez spręża i… nie zapisuję się, pomimo niskiego wpisowego (po przeliczeniu ze słowackich koron poniżej 50zł). Nie umiem tego wyjaśnić, może intuicja. Dzięki temu wczoraj po spóźnionym starcie i ucieczce wszystkich zawodników na trasę „nie musiałem” nigdzie odlatywać. A dziś efektem nie uczestnictwa w zawodach był… i o tym właśnie chciałem napisać.
Przed wjazdem na startowisko, pod biurem zawodów zaskakują nas kolejne znajome ryje, to Gotek zwany też Basiorem i Fragles zwany po prostu Fraglesem. Hmm, Ci mają spręża i pomimo opuszczenia pierwszego dnia czterodniowych zawodów – zapisują się. To dobrze, będę miał od kogo przepisać współrzędne punktów zwrotnych do GPSa i może polecę task.
Tak się też stało, choć nie do końca.
na drugim planie: w górę patrzy Stefan Vyparina a w koszulce pirackiej stoi Gabriel.
Dziś Miro wraz z radą pilotów rozpisują 57-kilometrową trasę po trójkącie. Punkt startowy nad oficjalnym lądowiskiem następne dwa punkty na północ, czyli na zawietrzną Novej Holi. Póżniej powrót na południe, czyli pod wiatr. Przedostatni punkt na wschód (w celu utworzenia trójkąta) i meta na lądowisku oficjalnym.
Przed otwarciem okna na start decyduje się Aneta. Na niebie widać już pierwsze Cumulusy więc nie ma powodu, żeby siedziała na ziemi. Wszak latać tu przyjechaliśmy. Aneta szybko robi wysokość i przez radio zachęcam ją do zwiedzenia okolic. Jest WARUN!
Nie planuję powtórzyć wczorajszego błędu ze spóźnionym startem, więc szybko się szpeję. Startuję jako jeden z pierwszych, choć widzę, że jest chyba jakiś kryzysik, bo inni nie zdobywają wysokości. No i pięknie chyba winda się zepsuła bo nie jadę do góry.
- Warunie gdzie jesteś? Czekam tu.
Może chociaż żagielek. Taki tyci, tyci.
- No dawaj Aspen, dawaj! Zawodnicy odchodzą już na trasę.
Trzeba było startować jeszcze wcześniej. No ale muszę brać to co przygotował dla mnie kapryśny warun. No, jest coś, wreszcie.
Oj dłużyło się strasznie w tym parterze a przy okazji dostałem pierwsze ostrzeżenie w postaci połówki bardzo blisko połoniny na wschód od lin wyciągu. Nie polecam tamtego miejsca.
No dobra mam już te parę setek nad start. Rozglądam się gdzie są prowadzący. Daleko z przodu. Zbyszek i Fragles dopiero startują. Widząc co się dzieje nie chcieli ryzykować spadnięcia na lądowisko. Ja w każdym razie byłem tego bliski. Olewam punkt startowy, który jest kilometr na południe. Teraz krążąc w dwójeczce znosi mnie na północ, więc nie ma sensu opuszczać komina i tracić wysokości na siłę lecąc w przeciwnym kierunku. Trochę nieswojo się czuję, bo zwykle nie daję się przewiewać na zawietrzną, a tu trzeba obrać ten kierunek świadomie. Otuchy dodaje widok innych, którzy są już daleko na trasie. Żyją i lecą dalej. Więc lecę i ja.
Do pierwszego punktu zwrotnego, oznaczonego na mapce „011”, leci mi się na komfortowej wysokości prawie cały czas krążąc i przeskakując, bez nadmiernego opadania. W takim razie pierwsze kilkanaście kilometrów jest moje. Dosyć blisko mnie przesuwa się czerwony prototypowy glajt Dudka ze Zbyszkiem na pokładzie. Ten to ma prędkość. (Wieczorem opowiadał mi, że do punktu „014” doleciał po doskonałości skrzydła w ogóle nie krążąc. No nie wiem co o tym myśleć).
Duży przeskok nad doliną z miastem Ružomberok kosztuje mnie trochę wysokości, ale dość szybko znajduję noszenie i odbudowuję ją. Nie może tego jednak powiedzieć, prujący dotąd na speedzie, Zbyszek. Do mojego komina dołącza czerwony Mac Magus (to chyba Gabriel Kanuch). Wykręcamy się na 2800m n.p.m. i Gabriel odlatuje na punkt zwrotny, a ja… no cóż w tym miejscu mojego lotu podejmuję odważną i dobrze przemyślaną decyzję – odchodzę „na wschód tam musi być cywilizacja” - jak powiedział kiedyś stary Stuhr kiedy był jeszcze młody. Na szale postawiłem: autostrada cumulusowa na południowych stokach pasma Chočské Vrchy (czemu ja się uparłem na stosowanie poprawnej słowacczyzny, te krzaczki nad literami tylko utrudniają mi pisanie) contra konieczność dalszego lotu pod wiatr, gdyby wybrać opcję lotu zgodnie z wyznaczoną trasą konkurencji. Wygrywa oczywiście ciągnąca się aż po Vysoké Tatry szeroka dolina z atrakcją w postaci dużego jeziora Liptovská Mara. I tu należy wspomnieć noc spędzoną na polu namiotowym przy tym jeziorze w pewien „ciepły sierpniowy weekend 2001 roku”. O co mu chodzi? - zapytasz. Tu jest odpowiedź.
Rozglądam się. Inni piloci, w tym Zbyszek i Fragles, już na ziemi lub na drodze w kierunku mety, a ja wciąż lecę i mam całkiem bezpieczną, na potrzeby przelotu, wysokość. W okolicach góry o nazwie Lomno daję się wessać chmurze. Ooo, to właśnie lubię. Uzyskuję największą wysokość tego dnia - 3100m. Trochę telepie, jak zwykle w chmurze. Ale wciskam speeda i lecę wykorzystując noszenie tego Cumulusa. Chmura wydaje się ogromna, ale lecąc na wprost szybko z niej wylatuję oglądając jednocześnie czy „nie jest aby za mdła” (przepraszam, znowu mi się cytat z tego samego filmu nasunął). Miałem na myśli: czy nie jest zbyt wybudowana, bo od jakiegoś czasu odnoszę wrażenie, że chmury zaczynają rosnąć coraz bardziej.
I w ten sposób lecą sobie dalej na wschód, zerkając co jakiś czas na GPSa ile to kilometrów odleciałem od momentu rozstania z Gabrielem. Tu jestem absolutnie samiuteńki w powietrzu. Żadnych paralotniarzy, żadnych ptaków (szkoda), żadnych samolotów (to akurat - dobrze). O! widzę człowieka na szlaku. Że też ludziska pchają się w takie głusze. Zakręcam nad nim z nadzieją, że mnie zobaczy, pomacha, może krzyknie… Niestety, piechur podziwia przestrzenie i widoki na dolinę, nie patrzy w górę. Szkoda, bo jakoś tak, zatęskniłem za towarzystwem.
Następna część przelotu nie należy do najbardziej wciągających pod względem beletrystycznym, dlatego nie chcę w tym miejscu zanudzać i tak już długawego tekstu. Skupię się tylko na wirtualnym punkcie zwrotnym, czyli odpowiem na pytanie: dlaczego wybrałem powrót w kierunku zachodnim, a nie lot w naprawdę wysoką część Tatr z pięknymi widokami. Odpowiedź jest prosta: coraz bardziej wybudowujące się chmury, które zaczynają robić wrażenie małych kowadeł (Cb) oraz zacieniają krajobraz. Poza tym, knuję taki plan, że gdyby udało mi się wrócić do punktu, gdzie porzuciłem trasę wyznaczonego tasku, to będzie tego ze 100km, a gdyby jeszcze wrócić w kierunku Donovaly, to ho ho.
Zatem wybieram charakterystyczny punkt w krajobrazie – schronisko z mocno spadzistym dachem. Wygląda jakby nie miało w ogóle pionowych ścian, a dach schodził do samej ziemi. Taki typowy góralski projekt architektoniczny. Może ktoś zna to schronisko i umie je nazwać (jeśli czytelnik dysponuje programem Gogle Earth to zamieszczam plik do pobrania i zidentyfikowania punktu). Po odszukaniu tego miejsca na mapie, już po locie, okazuje się, że jestem w okolicach góry o nazwie Bystra. Tu zawracam.
Po tym manewrze zaczyna się zupełnie inna charakterystyka lotu. Trudniej leci się po prostej na przeskokach. Ewidentnie wiatr już nie sprzyja. Kominy spychają na wschód. Generalnie -trudno technicznie. W każdym razie skracając maksymalnie liczbę słów opisu tego fragmentu lotu można to spuentować: 30 kilometrów mordęgi i walki o wysokość i odległość.
Ląduję nieopodal wioski Liptovská Anna. Do wsi i drogi muszę przejść po łąkach nadrabiając trochę z powodu zagrodzonych domostw. Próbuję jak zwykle łapać stopa i... zatrzymuje się autobus. Kierowca, już po fajrancie, ulitował się i podwiózł mnie kilka kilometrów. Następnie 2 kilometry pieszo do pierwszej knajpki z jakimkolwiek piciem. Dostałem tam ciepłe i wygazowane piwo – jedno z gorszych, jakie piłem. Ciekawe, prawda? Najfajniejszy lot i najgorsze piwo.
Potem była jeszcze podwózka samochodem z polską rejestracją – zatrzymali się w obcym kraju! Z miejscowości słynącej z termalnych źródeł okiełznanych w betonowe baseny – Bešeńova odbierają mnie już Aneta ze Zbyszkiem moim samochodem.
Tak oto wyglądał jeden z ciekawszych dla mnie dni tegorocznego urlopu.
© Sław